Listopad minął pod hasłem "kończę Indiańskiego konia". Bardzo się cieszę, że udało mi się wysłać w kosmos kolejnego UFOKa.
Przyznam szczerze, że o mało nie zapomniałam o poście podsumowującym moje zmagania hafciarskie w ubiegłym miesiącu. Przyczyna prozaiczna... Wyjazd do rodziców miał trwać tydzień, a ciągnie się już drugi, bo najpierw kataru dostała młodsza latorośl, następnie starsza... Mówi się "takie życie" i biega się z syropami dalej, ale jakoś tego "wolnego" czasu drastycznie ubywa. Coraz częściej zastanawiam się jak Mama dawała radę ogarnąć naszą dwójkę (mnie i brata)... Pamiętam, że też chorowaliśmy w pakiecie, mieliśmy mniej lub bardziej postrzelone pomysły, a Ona przytulała, całowała w czoło i biegała z syropami. Ta nasza kochana Mama.
Pozdrawiam Was serdecznie.
Super !Bardzo ładny haft i szkoda aby leżał w szafie🙂
OdpowiedzUsuń